Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sząc się, żartując, ćwicząc się w zjazdach na licznych płatach śniegowych, docieramy wreszcie do schroniska w Pięciu Stawach... Ironia: schroniska! do budy zapuszczonej i obdartej, rozkradzionej częściowo. Przybytek niezagospodarowany, bo któżby tam o turystach pomyślał w sezonie, który osiągnął bodaj największą frekwencję gości w Zakopanem od początku jego istnienia!
Wnet buchnęły ognie dobrotliwe, zabrzęczały zbyrkliwe narzędzia, potoczyły się puszki z konserwami. Niewyczerpany w tym kierunku p. Stefan dobywa proszków jakichś, z których po pewnym szeregu zaklęć kulinarnych powstaje przepyszna zupa grzybowa. W wielkim zaś rondlu familijnym przyprawia — propria manu — — kakao na puszkowym mleku, zaklęte jakieś kakao, bo ani rusz burzyć się nie chce w gotowaniu. Ubiegła długa godzina, — zupa grzybowa już do wspomnień przeszła, zmieniono maszynki, wytoczono milion spirytusu, całą dolinę w krąg czekoladowe wonie zaległy — nic: pęcherzyków ani dudu, a za to zawartość rondla się zmniejsza; — zrozumiał tedy, że odparowywa napróżno takie delicje! Sekret jakiś kulinarny, ze sposobem fabrykacji mleka związany... Tyle dobra przepadło, i w takich właśnie, jak na złość, okolicznościach!
Zmrużyło słońce roześmiane oczy i chłodek cze-redkę owionął; wyciąga tedy sweterki poniektóry z plecaka i zaraz: Rrrrond! — dla rozgrzewki. Kilka mazurowych susów pod dźwięk harmonijki pana Zbyszkowej. Albo się jest młodym, albo nie... — do licha!