Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruszamy... — i niesmaczne spostrzeżenie na wychodnym: schronisko posiadało ongi księgę gości. Miło jest czasem spojrzeć do takiej książki: znajdzie się tam i wierszyk dowcipny, i rysunek, i wspomnienie nie jedno. I oto w tej chwili na kupie wyrzuconych śmieci, zmięta, poszarpana, błotem przerosła, leży właśnie taka księga i znanymi całej Polsce imionami błyska. Odwracam parę kartek dziobem czekana: Żuławski, Kasprowicz, Zaruski... — nie ma co mówić: wymarzone miejsce! — panteon prawie...! — opuszczam zasłonę...
Idziemy przez Świstówkę, ale mała jeszcze dygresja do Siklawy. Wodna dziś niezwykle... Dacie wiarę? Tylko my dwaj z p. Stefanem, choć milion razyśmy tu byli, schodzimy na dół, by wodospad w całej krasie obejrzeć. Starszej daty romantyzm...
Wyciągnęliśmy się pod Świstówkę w długiego węża na ścieżce; wypadałoby kroku przyśpieszyć, bo kandydatów moc do spania, — ale jakże tu się śpieszyć? — cuda, cuda przed nami! Oczy się gubią w pięknie... Zatrzymujemy się na onym czole 1774 m, co mało ma widoków do siebie podobnych... U stóp puszyste dywany zieleni biegną ku dołowi w głęboką roztocz doliny; przed nami aksamitem słane ściany Buczynowych z wijącą się w poprzek ścieżką od Krzyżnego, i nęcące i groźne zarazem; na lewo szmerliwa Siklawa, której strasznie gdzieś się śpieszy, a taka spłaszczona tutaj w naprawdę srebrną wstęgę potoku! Zaczarowany kraj, jak z romansu, jak z bajki! — jak z procy, dopowiada p. Zosia...
Śpieszmy! — szósta godzina czai się już bowiem