Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na długo? O 2-giej w nocy zbudziły nas już ziarniste krople natrętnego deszczu, tłukącego w szyby; i lało tak już bez przerwy, lało bezlitośnie przez noc i dzień następny...
Smętne mieliśmy miny, gdy w kapturach na głowach wypadło nam nazajutrz ruszać o godzinie 7-ej. Mgły u góry, na dole, po bokach, — świata nie widać! A nade wszystko te potoki wezbrane; woda na 10 centymetrów ponad kamieniami wali na przejściach; — skacz tu, człowieku, kiedy tak czy owak w wodę zawsze skoczysz... Idziemy niby przez Koprową przełęcz, — nie wszystko jedno, którędy? Śmietana wszędzie biała... Pod nieustającym deszczem przesadzamy przełęcz, toniemy niemal w potokach, rwących przez ścieżki, aż wreszcie przez Hlińską docieramy ku przeprawie u ciemnosmreczyńskiego schroniska. Ratuj się, kto w Boga wierzy! Przejścia nie ma zupełnie: na pół łokcia nad kamieniami woda szoruje! Choćbyś i utrafił misternie nogą na kamień, zmyje cię woda! — a czy utrafisz?
Już — już rozważaliśmy konieczność pogrążenia się do pasa w wodę, co zresztą nie było by tragedią, bo deszcz na sekundę od rana nie ustał i jesteśmy mokrzy, jak woda sama, — gdy poratowała nas przypadkowa okoliczność; ot, tam, po tamtej stronie potoku, stał sobie dość obszerny smrek. Zgubny dla niego a przyjazny dla nas zefirek, złomiwszy go przez pół, o ziem go prasnął, wicie, i tak misternie, że czubem do potoku legnął; brzegu naszego niemal sięga. Zdarzenie, widzi się, niedawne, bo zieleń jeszcze świeża a mimo to już ludkowie ja-