Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cyś tu byli, — a kto wie, może go i podciągnęli bliżej... Jak wiewiórki, dostajemy się w gałęzie i, choć droga nie łatwa, bo gałęzie szczególnie na moją pelerynę mają smak, a cały smrek jak huśtawka chodzi, — przedostajemy się po półżywym moście. Jesteśmy w schronisku, a raczej w budzie, która schronisko udaje.
Zaczyna się komiczny podśniadanek: warzymy herbatę wysoko, na półce, by uniknąć siadania, tak nas ziębią przemoczone szaty. Po czym rozgrzani nieco, hajda pod Zawory! Błoto tak haniebne, że omal nie więźniemy w trawach; ścieżkę czart tu chyba ogonem malował, bo wciąż znaki się gubią! Zresztą, wszystko jedno; idziemy po omacku w zielskach do pasa. A deszcz sobie leje, leje i leje...
Mamy Zawory! Długa teraz, długachna droga po zboczach i — oto — Liliowe. Na tym jedynie odcinku deszcz się zapomniał i sfolgował na kwadrans; na Liliowem lał już z powrotem. Kwadrans suchy na jedenaście godzin drogi nie za wiele chyba? A jednak i dobrą stronę ma taka wilgoć: gdy woda się do becherów dostanie i ujścia nie ma, to człowiek, jak naoliwiony się posuwa. Kto wie, czy i w pogodę nawet nie dobrzeby było... po szklaneczce do butów nalewać?
W schronisku na Hali rozpacz: mówią, że od niedzieli psa kulawego nie widzieli, nie spotkaliśmy i my w całej drodze dzisiejszej — nikogo.
Na godzinę 6-tą jesteśmy w Sariuszu. Powitaniom końca nie ma... Przerobiwszy się na bażanty, do późnej nocy musieliśmy się spowiadać, jak to było na tym Lodowym...