Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głucho i pusto, pusto i głucho... To orkan jesienny coś przed trzema laty w kilkanaście minut wszystko to trupem położył! Hulają tu żywioły, gdy się czasem skłócą!
Drapieżnym pazurem nie dotknął jednak okolicy, przez którą teraz wędrujemy. To też piękno tu porywające: wzrok ślizga się na lewo po bezkresnych zda się równinach podgórskich, srebrną wstęgą Popradu przeciętych i ludzkimi siedzibami usianych; łamie się na prawo o tępe, nieprzejrzanymi lasami porosłe zbocza, dziesiątkami potoków porżnięte, — ściga uzdrowiska rozrzucone wzdłuż wijącej się szosy... Wszystko to czarem jakimś owiane, nieziemskie, cudne... Nie próbuj, człowiecze, dwu kroków na boki, bo ugrzęźniesz w lasach z kretesem; tym tylko przeciętym korytarzem szosy wolno ci się posuwać! Vedere e poi morir...
Zwykle tędy się jeździ, elektryką najprościej. Dziś — idziemy; możemy więc się oddawać kontemplacji. Burzę wczorajszą tu znać: nabroiła potężnie. Ot, most naprawiają żelazny, którego zerwanie jest bezpośrednią przyczyną naszej pieszej wędrówki, — ot szosa w ¾ szerokości urwana od masywu zbocza na kilkunastu metrach, a w wielu miejscach zorana poprzecznymi bruzdami przez potoki, zrodzone wczoraj dopiero i umarłe dziś — potoki, których jedynym przeznaczeniem było to właśnie zniszczenie!
Od wierzchołka pętli szosy, z przystanku kolejki, skręcamy na prawo i przez łączki i las dostajemy się wreszcie do schroniska przy Stawie Popradzkim. O 9-ej spaliśmy już, jak zabici — ale czy