Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Schodzę na dół! — dopowiada głos p. Stanisława. Zdumieliśmy: na dół? — No, aleć oni lepiej wiedzą, co robią; i linę osunięto ostrożnie w mroczną gardziel żlebu...
Dwu śmiałków zaryzykowało przechadzkę na Szczyrbski; ja z p. Janem siedliśmy smętnie nad czeluścią. I znowu godzinka ubiegła: już pół do trzeciej, trzecia, pół do czwartej... Co, do szatana! Udał się ten skrót! A toć tu jeszcze cała grań Hrubego, a Furkot? a zejście do Niewcyrki? Towarzysze-ryzykanci już Szczyrbski zdobyli; już — ot — w powrotnej drodze, jak marionetki, migają między zrębami, a z dołu nic! Schowaliśmy smętnie głowy w kaptury, bo uciął kroplisty deszcz, spreparowawszy nas w kwadrans dokładnie. Już teraz we czwórkę złorzeczymy przedsiębiorczości folblutów; skuleni, poszczękując zębami, urągamy losowi. Niepokój w nas nurtuje: żywe rozmowy i nawoływania, które biły ze żlebu, ucichły po zrzuceniu liny; teraz od czasu do czasu daje znak życia tylko p. Drewnowski; robiąc widocznie wesołość, pokrzykuje z głębi żlebu: dobra, dobra! — ale nic nie widzimy, coby ten optymizm kominowy usprawiedliwiało.
Widzą natomiast w żlebie sami aktorowie, co się dzieje. Wtłopaczyli się dość względnie wysoko pod przełęcz, wygrzebali z trudem na jakąś płasienkę i — stop! Do góry fatalnie: połupane wprost wszystko: co ruszyć, w garści zostaje; gdzie stąpnąć, walą się kamienie... Furknął jeden z pod ręki i wycelował misternie w leżący na stronie plecak p. Stanisława; cios był tak dotkliwy, że biedny plecak pognał ku dołowi, a z nim — o, Jezu! — przednie żar-