Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

den tak umiejętnie wycelowany cios, że dwudziestu sześciu pręg krwawych doliczyłem się na wewnętrznej stronie przedramienia.
— Do diabła taka historia! — syknąłem. Ale nie skończyłem jeszcze, gdy ktoś inny, co się pode mną znalazł, wrzeszczy:
— Panie, do pięćkroć! kamieni nie puszczać! Zabije mnie pan!
Wydostajemy się w końcu zmęczeni i obici na grań, nieco na prawo od przełęczy. Jakbyśmy się do nieba dostali! Godzina pół do pierwszej. Do śniadania tedy!
Folbluty nasze, choć „krótszą drogą” poszli, jeszcze są, widać, daleko. Od czasu do czasu tak, jakby zaleciał odgłos jakiś z dołu, ale — złudzenie to może tylko...
Ordynował niby p. Stanisław, byśmy, nie czekając na nich, zaraz atakowali Hruby, ale, jako że i grań sama nie wróżyła przechadzki po parkietach, postanowiliśmy czekać. Powstała myśl, czyby nie skoczyć „po drodze” na Szczyrbski Szczyt.
— Skąd! Przecie niedługo będą tamci, a na szczyt, tam i z powrotem, ze dwie godziny drogi!
Czekamy jakąś godzinkę. Do licha, spóźniają się; ale oczywiście tylko ich patrzeć... Bo — oto — mętne głosy, które dolatywały z czeluści, nabierają teraz brzmienia. Słyszymy:
— Hej, linę tu zrzucić! — zrozumiano? — linę!
Są widać w tej chwili pod przewieszką, czy za załomem jakim, bo ich nie widzimy, mimo, że głos dolata.