Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cie wszelakie, grysik nieporównany, spirytus w bańce, aparat fotograficzny i moc innego dobra! Jęknął p. Stanisław i „ozeźlił się” na los: decyduje się drałować za swoim mieniem; ale z dołu to już dziękuje za przyjemność: już naszą drogą wyjdzie na grań; z góry wtedy pomoże się profesorowi zmóc oporny żleb! I dlatego to pobiegł do góry okrzyk: „Rzucajcie linę!”
Ile tam trudu miał w tym zejściu p. Stanisław, jak odnalazł pokiereszowane miejsce, milczy o tym historia. Około 6-ej dopiero, przeszło w pięć godzin po nas, wyziera biedny na grani i, pierwsza rzecz, urąga dla utrzymania fantazji:
— Do pięćkroć! to wyście wszyscy tutaj? Sypać czym prędzej na Hruby, bo nie zdążymy przed nocą!
Wesoło przyjęliśmy tę spóźnioną komendę: snadź zgubił rachubę w żlebie p. Staś... Bierzmy się raczej do tego skazańca, któremu smętniej pewnie w samotności tam w żlebie, no, i wygód mu brak! Zmarzł też niechybnie, jako i my tu na grani, bo chłodek powiał po deszczu, a strach jak w bezczynności to po plecach kąsa!
Był profesor, jak się okazało, nie tak daleko pod przełęczą. Ubezpieczony teraz, mógł śmiałą ręką sięgnąć po zwycięstwo! Po raz pierwszy udało mi się dojrzeć go z jakiegoś okienka między głazami: rozkrzyżowany, żywy ten X, całą swą rosłą postacią przywarł do ściany, niby pająk olbrzymi. Czego jednak dotknie, rwie mu się z pod rąk; gdzie stąpnie, zjeżdża razem z oparciem i zwisa na linie. To stąpając, to wisząc, to czepiając się rękoma, posu-