Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coną snadź procedurą doszli do tych rzeczy. Zacisnęły się tu i owdzie palce na czekanie...
Teraz dopiero wzięliśmy się do pitraszenia przysmaków; a że to jeszcze za wcześnie na spanie, więc pękate plecaki stosunkowo za prędko tuszę zaczęły tracić; lepiej tedy spać, choć rozgwieżdżone niebo za uszy wprost ciągnie do marzeń pod wyzłoconym swym stropem!
Spaliśmy niby nieco, naściągawszy na podściół listowia paproci; ale że mimo słońca dzisiejszego wszystko w prastarym tym lesie nasiąknięte stałą jakąś wilgocią, więc i paproć w zaciągającym wietrzyku ziębiła nas szpetnie. Zaproponował ktoś, by ognisko rozpalić. Wnet buchnęły płomienie, a ogień dziwnie iskrami jakoś sypał.
— Czekany w garść! — padła komenda i wszyscy rzuciliśmy się do gaszenia iskier na stropie. Czemu tu chociaż jakiej kotliny nie postawią? — mniej by zaważyło to w budżecie od stawiania nowych schronisk na miejsce popalonych, bo czy wszyscy tacy ostrożni jak my?
Okpiwał z nas jeszcze poniektóry i sen, i siebie, ale właściwie to już o drugiej po północy zaczęliśmy pracowity dzień.
— Wstawać! Na Krywań już czas! — intonuję coś koło 5-ej.
— Na Hruby! — poprawia mnie któryś.
— Na Krywań! — powtarzam z naciskiem.
Padły porozumiewawcze spojrzenia i oświadcza mi bractwo, że inaczej uradzono w czasie, gdym ja się zdrzemnął: iść mamy na Hruby...