Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

specjał to wszystko w tym roku w górach mieć można: i honor mężów — jak to się mówi — i niewiast cześć... Dopijaliśmy już roztrzepańca, gdy maruderzy nadeszli.
Na Liliowe tedy! Słońce parzy niemiłosiernie... Leniwie i sennie posuwa się gromadka, niby po nagrodę za cnotę... Zmóc człowiek wiele może, gdy musi... Koło 5-ej stanęliśmy w schronisku w Ciemnych Smreczynach. Oprócz starej, zapadłej budy, jest tu już nowszy, choć skromny szałasik. W nim ruch! ho! bracia-słowianie tu są! Jeńcy wojenni, szeregowcy, jeden z nad Wołgi, aż z Sybiru drugi. Przez dwa lata niewoli nauczyli się jako tako po polsku. Czują się teraz w obowiązku czynić nam honory domu w przypuszczeniu, że kapnie im co za to; częstują nas właśnie przygotowaną herbatą; są to, według ich objaśnienia listki jagodowych krzewów, tak, na świeżo, warzone w menażce, no i oczywiście bez cukru. Śmiałość zdobi taterników; mimo to na ową „herbatę” nie wystarczyło nam odwagi.
— Ruskie świnie lepiej jedzą od „awstryjców” — sentencjonalnie tłumaczył nam mowniejszy sybirak.
Odwdzięczyliśmy się im szczyptą prawdziwej herbaty; ktoś w rozrzewnieniu dał kawałek kiełbasy, ja nieco pogniecionych śliwek, — wreszcie dostali koronę, żeby zechcieli „ewakuować” szałas. I dopiero przy rozstaniu sympatie słowiańskie przyblakły w nas mocno: jeden bowiem bohater wyciągnął z kąta piękne, błyszczące od gwoździ bechery, drugi zbierał manatki do nowiuteńkiego plecaka. Skró-