Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ja; ponadto sprawny i miły galilejczyk, p. Ł. Budzi to pewne obawy, bo faktem jest, że gdy udział biorą taternicy wyższej rangi, bogaci w doświadczenie i inicjatywę, to ta inicjatywa rozsadza zespoły od wewnątrz: każdy chce czego innego i w końcu rozpełza się wycieczka... Ot, i teraz już, mimo, że ruszyliśmy pod hasłem Krywania, odzywają się głosy, że jednak... bo przecież... itd. Tłumi tymczasem prądy odśrodkowe wódz, ale... — —
„Po kawałku” zaczynamy wycieczkę: ja z p. Ojrzyńskim piechotką do Kuźnic. Kuźnic! — mój Boże, co za widok przykry! Zapuszczona, oklejona deskami, szczerząca zęby ranami powybijanych szyb, przykucia do ziemi restauracja, niby kundlica zbita... Nieczynna, — boć to wojna, proszę państwa... Ale co wojna ma wspólnego z jakąś tam mleczarnią o setki kilometrów od frontu? niezdarność jakaś dziwna, mimo, że tysiące gości zakopiańskich przewala się tu co dzień...

Ze smutnych refleksji wyprowadza nas wybrakowana jakaś szkapina, ciągnąca w pocie czoła zwieszonego łba prof. Drewnowskiego z towarzyszem. Ponieważ zaś dwaj inni mają nas gonić, więc nie czekając na nich, ruszamy zwolna... Pogoda przepiękna: jasno, słonecznie, przewiewnie, — jak tu się nie radować światu? Worki tylko trochę ciężą, bo to na kilka dni wyprawa, a w schroniskach człek się zbytnio nie obje tymi czasy. Ot, już zaraz na Hali mamy przedsmak: mleczko niby jest, bo mu do Widnia za daleko, ale kromka chleba — to już niemal przestępstwo wojenne... — chyba, że kto za „papirusa” co wyszachruje; o, bo za ten