Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wie, przetopieni całkiem we wzrok... Oczy tylko pracowały, skierowane ku ścieżce w promieniu mdłego światełka latarki; nie opłacało się patrzeć na wschód, ani na zachód, ani w niebo nawet, — — nic, nic, bo ciemno, jak w trumnie... Tylko tam, na tym wężu zrujnowanej drożyny, pełza na przód drżący refleks świetlny, a my pochyleni — za nim...
Znów długie kwadranse się wloką...
Idziemy milcząc, sennie niemal. Znużenie robi swoje: przychodzi reakcja po napięciu woli przez tyle godzin, usypiamy wprost idąc, przynajmniej ja: formalnie śpię, śni mi się, że sieci jakieś napowietrzne rozsnuwam... Masz tobie — to druty telefonu do schroniska! — asocjacje wpółsenne... Wchodzimy już przeto w zasiąg życia realnego, — już Drągi wszelakie poza nami! Lekkie wspomnienie — i ból szatański w nodze mi się ozwał... Nie lepiej powrócić do stanu półjawy, półsnu?... Jeszcze mała godzinka — i mamy wreszcie schronisko!
Tu ostatnie przejścia dnia tego, dnia lekkomyślnych poczynań i zasłużonej kary. W schronisku martwota: wszystko oczywiście śpi, już jest po pierwszej, a więc to już „jutro”... Znużeni, siedliśmy na mokrych schodkach, p. Stanisław bierze szturmem drzwi. Długi kwadrans go nie było: biedak musiał po walce z naturą, gorszą bodaj walkę ze szwabami stoczyć: nie chcą wpuścić i basta! Na dwa głosy: gospodarz po niemiecku, służebna po węgiersku ujada. Nie wiedzieli, z kim mieli przyjemność: musieli się poddać! Ciągnie nas te-