Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy ów smok-gospodarz na ogólną salę, zastawioną łożami, na których różnymi tony dają znać o sobie narody świata. Zakłóciliśmy sen tym sprawiedliwym, — to też tu bicie pięścią o poduszkę, tam zgoła jednoznaczne chrząknięcie — dają nam znać, że nieproszeniśmy goście tutaj... Jak można tedy najciszej pakujemy się do niepowleczonych pościeli, — i jeść! jeść! Wyciągam z worka kawał salami, biorę z karafki umywalnianej szklankę przyciepłej wody, i, utonąwszy na twardych puchach, zabieram się do uczty, której... nie każdy pies by mi pozazdrościł... Jem, aż dziąsła trzeszczą! Takoż i towarzysze.
Noga zaczyna mi teraz nielitościwie dokuczać, p. Stanisław bierze się więc do weterynarji: wyciąga sążnisty bandaż z plecaka i w braku przegotowanej wody, a nie ufając wodzie z umywalni, suchą watę nakłada mi na ranę, ściskając mi nogę bandażem nie mniej mocno, niż ja ściskam zęby z bólu w tej chwili. Usiłuję zasnąć po operacji, by zaspać sprawę, zwłaszcza, że skoro świt, musimy ruszać, aby na południe zdążyć do Morskiego Oka na umówiony termin przyjęcia od przedsiębiorcy ścieżki „warszawskiej”; trzeba być słownym...
O piątej wzdycha już p. Stanisław, że na świecie niewyraźnie. Wstaję więc i ja na usztywnionej nodze, p. Jerzy tylko śpi, bo czekać ma tu na kogoś. Następnie śniadanie z niezmiernie grzecznymi umizgami gospodarza, który snadź zrozumiał nocne swoje brutalstwo i boi się zażalenia.
Wbrew obawom, noga mi niespodziewanie mało dzisiaj dokucza, zdrewniała tylko; idziemy więc