Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziwny doprawdy moment psychologiczny: krzyknąłem z bólu, ale przemknęło mi przez myśl: pal cię diabli! — poco ja mam wyłazić z tej dziury? Tym snadniej błysnąć mogła w mózgu taka refleksja, że i wyleźć nie bardzo mogłem, zarywszy się ramionami w gardziel kamienną. Dobrych kilkadziesiąt sekund tkwiłem głową na dół ze zbolałą nogą na ostrej krawędzi bloku, wylazłem jednak na dalsze utrapienie swoje...
Byliśmy teraz razem... Chwileczkę przysiedliśmy, bo i pocóż się śpieszyć teraz? — nie wszystko jedno, skoro już noc, kwadrans mniej, kwadrans więcej?
Długa była jeszcze pielgrzymka to przez maliniaki, to przez płaty śnieżne, zanim dobrnęliśmy do stawu w ciemnicy i mgle, Pan Stanisław wtedy dopiero namacalnie o bliskości jego się przekonał, gdy jedną nogą w wodę po kolano wlazł...
Połowa zwycięstwa: teraz dostać się tylko do ścieżki, wiodącej ku podnóżu Garłucha. I teraz zapalili moi towarzysze latarkę; trochę za oszczędni może, ale, po pierwsze, do tego miejsca rozstrzeleni byliśmy, po drugie, mgła była tak gęsta, iż światło zaledwie w promieniu paru kroków przebić się zdołało, rysując za to na mgle nasze sylwety w wielkich okolach, niby męczenników świętych. Gdy więc szło o orjentację na odległość, o znalezienie drogi, światło nie pomagało nic.
Z trudem okrążyliśmy staw i rozpoczęliśmy oryginalny pochód po starannie niegdyś wykonanej, ale zrujnowanej obecnie ścieżynie, — oryginalny, bo byliśmy, niby pogrążeni w oceanie mgły nurko-