Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kija, trzymanego oburącz na skosach, ale ta teoria nie smakowała mi nigdy i dzisiaj nie smakuje; wolę po chłopsku dziobać głęboko pionowym czekanem w ziemię...
Zleźliśmy wreszcie i z onego progu, a właściwie obeszli go na prawo po trawiastych stokach, przy czym wypadło nieraz przez olodzone kamienie się przesuwać i — oto — przed nami zielone dywany dolnego piętra doliny... Uparty mrozik, już po 7-mej, słońce w uszy gryzie, a trawniki, jak siwe: szron się na nich trzyma! Poczekaj, zmięknie ci rura, tylko słońce lepiej przygrzeję... Nam już ciepło, tylko p. Stanisław skubie się za uszko i rzewnie się skarży, że odmroził je trochę cudnej tej nocy sierpniowej...
Czarny Staw Jaworowy! a właściwie resztka stawu... — bo widać, jak na dłoni płaskie dawne dno, dziś trawą porosłe. Sic transit gloria... — za lat kilkadziesiąt wcale go nie będzie!
Rozbijamy tu namioty nieco opodal stawku. Słońce zaczyna piec kąśliwie, — wyszykował się jeden z najpiękniejszych dni sezonu. Dwie godziny spędziliśmy tutaj w słodkim farniente; kąpiel słoneczną sprawili sobie towarzysze. Śniadanie, jako że w kolibie nie jedliśmy rankiem nic, urządziliśmy tu — — zazdrośćcie wy, co w czterech ścianach jadacie!
Opisywać słabym piórem otoczenie skalne doliny, byłoby to — urągać pięknu... Niech wystarczy parę suchych słów przewodnika: „Spiętrzające się nad stawem gigantyczne ściany skalne w całych Tatrach nie mają sobie równych pod względem po-