Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Taki to wschód słońca przeżyliśmy na najwyższym piętrze Czarnej Jaworowej doliny w piękny poranek 31 sierpnia! I ciekawe: toć myśmy wschodu słońca nie widzieli wcale: hen, za górami gdzieś wschodziło; widzieliśmy tylko efekty oświetlenia przez wschodzące słońce. Warto było w tym celu „przespać się” na mrozie. Długo jeszcze oczu nie mogliśmy oderwać od świata, który opuszczamy... Widok stąd na Tatry Polskie, na Podhale, na rysującą się potężnie Babią Górę — wspaniały!
— Zbierać klenikanty, bo w drogę czas! — zagrzmiała komenda, i skrzętnie zaczęliśmy pakować do plecaków dobytek. Ruszyliśmy koło 6-tej: jedenaście tedy godzin trwał ten najpiękniejszy mój nocleg w Tatrach!
Na dzisiaj wszystko wróży pogodę. Nie wysoko jeszcze słońce, a już czuć dobroczynne jego ciepło... Ani mgiełki na niepokalanie błękitnym niebie...
Zaraz na początku drogi dostaję gęsiej skóry: nie lubię takich rzeczy: leci potok w głębokim jarze i prawym stokiem tego jaru na wysokości dwu trzech pięter, marchez s’il vous plaît! Drobny kamień na tym stoku, ale tkwi to na moc; jak brukowane wygląda. Chorrroba, że powiem delikatnie; boję się tu formalnie, zwłaszcza, że obolały palec w skórzanym pomiocie rąk szewckiego pachołka, ból mi sprawia dotkliwy. Towarzysze uciekają; osadzam ich tutaj:
— Ludzie, ratujcie, bo zginę!
Nic sobie z groźnych mych zaklęć nie robią; p. Stanisław wmusza tylko we mnie teorię skośnego