Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzrok mi leci do wczorajszej zdobyczy: do Czarnego Szczytu...
— Patrzcie, tam ktoś jest, światło widać na szczycie.
— Prawda, co to może być? — sygnały może?
Zaczynamy się usilnie wpatrywać... A tu kolejno na Czarnym, na Turniach Papirusa, na Rogach Baranich, na Lodowym — zapalają się ogniki; zrazu mniejsze, bledsze, płomienieją później, w rubinową czerwień przechodzą — płoną, pałają, skrzą się... Mamy wyjaśnienie: to wschodzące słońce pali się we wczorajszych festonach obmarzniętej mgły. A że oblamowały one głównie wierzchnie obrzeża skał, gdy przewalały się mgły przez krawędzie, więc wygląda to, jak gdyby umyślnie kto iluminował góry. „Palą się Tatr korony”, jak pisał poeta... Rozumiem teraz legendę Jastrzębiej Turni: to to był ów rubin, co na niej błyszczał, co spadł w toń jeziora, gdy śmiałek ręką po niego sięgnął: zapaliło się słońce w odbiciu i — zgasło — fantazja ludu dośpiewała reszty... Dziw, że po raz pierwszy widziałem to w górach; ba, ale czyż często witałem słońce powyżej 2200 metrów w cudny, mroźny, poranek letni?
To w tyle za nami, a przed nami na grzbiecie od Kołowego po Żółtą Czubę inne znowu cuda: jaśnieją złotem łagodnym już nie same krawędzie, ale całe płaszczyzny odgórne! To słońce, nisko jeszcze nad widnokręgiem wschodnim się wznosząc, wierzchnie regiony gór oświetla... My jeszcze w cieniu — i dlatego może świetlne efekty tak się nam uplastyczniają w oczach.