Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

my im to zbędne wyloty w obleczeniu, to wykrzykniki krwawe na ciele, to ręce poparzone jak bulwy.
Z wesołym stoicyzmem odpowiada pan S.:
— Nie mamy innej drogi na razie; źle będzie, to namiot rozbijemy w pokrzywach i spać będziemy, jak raki...
— No, to Bóg prowadź...
— Jeszcze jedno ostrzeżenie — dodaje małżonka — niech Bóg państwa ustrzeże od schodzenia do Studziennej Wody wprost ze szczytu: tam umrzeć można z wrażenia, tak stromo!
Nie dopytywałem, by czasu nie tracić; przekonaliśmy się w drodze, że istotnie są tu dwa podejścia na szczyt: z przełęczy i z pod przełęczy z tamtej strony. Myśmy do tej drugiej drogi intencji nie mieli, tamci państwo właśnie nią weszli, bo z tamtej szli strony na Osobitą. Ale kto wie, co lepsze: czy szybka śmierć (literacka) na stromiźnie, czy powolne konanie (literackie) w korycie sucharzami słanym? — bo zobaczymy, jak to będzie...
Tymczasem — szczyt! Pół do piątej... Odpoczynek... Nie chce mi się nawet rozglądać w sytuacji na obszernym plateau szczytowym, jak p. Eugenia to czyni. Widoków nie ma żadnych, bo mgły czekały tylko na to, by nam je zasłonić; zaczyna nawet pokropywać, choć na strachu się kończy, bo po chwili deszczyk ustaje. Do jedzenia się nie bierzemy; dość już późno, a jagódek było moc na podejściu.
Po kwadransie opuszczamy się w zaciekawione stado wolców i zaczynamy gwarzyć z dwoma pastuchami; starszy — to niby Polak; ale nic już pol-