Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może: z setka rogatego ludu z szeroko rozwartymi dobrymi oczami przygląda się nam uważnie... Ciekawym, co takie bydlę o mnie sobie teraz myśli: czy czasem za pomylonego mnie nie ma? Nie bluźnij, bydlaku: myśmy dziś pięćkroć więcej niż Garłuch, zdobyli! — rozumiesz?...
Z przełęczy na prawo śmiało biegnie w górę skos ku szczytowi Osobitej. Dwoje turystów stamtąd schodzi; w lewo łagodniejszy skos doprowadza do „utulni” jakiejś, ale niezagospodarowana to buda, więc mało z niej pociechy...
Idziemy oczywiście, na szczyt. Ha, znajomki p. Eugenii z Warszawy schodzą z niego; taterniki widać nie byle jakie: namiot ciągną własny, po szczytach nocują. Wymiana zdań; wypada z niej, że państwo ci idą... przez Suchą w dół! — szczęśliwej podróży! My deklarujemy się na noc do schroniska w dolinie Łatanej.
— Bagatela... — mówi pan S. — z dymem poszło wczoraj!
Przeciągnęły nam się nosy...
— Po co państwu zresztą Łatana? Tu, w dolinie Studziennej Wody jest leśniczówka, wprost marzenie! — Brestowa się nazywa...
— A do niej daleko?
— Może półtorej, może dwie godziny.
Odetchnęliśmy: spanie tedy pewne; tam będziemy używać! Już się oblizuję na mięsiwa różne, na piwo... — — hola! hola! wolnego...
Ale jeszcze wymiana rad:
— Państwo, na miły Bóg, nie chodźcie przez Suchą! — tortury tam was czekają, — i demonstruje-