Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skiego w nim nie ma, ledwie go rozumiemy. Duma nawet narodowa snadź zblakła w starcu: nie chwalił się pochodzeniem; na dole dopiero dowiedzieliśmy się o tym...
Czas schodzić; 5-ta już minęła. Dziewięć godzin już jesteśmy w drodze, a mnie się zdaje, że to już trzy dni... Zrazu dobrze; znaki niebieskie; zbiegamy z przełęczy, będącej, poza innymi jej powabami, wielką fabryką nawozów naturalnych. Dobrze nam się idzie, aż tu nagle wyszczerzył zęby suchy trup powalonego smreka! Omijam go... Ba, drugi, trzeci, dziesiąty! Zepchnął nas pierwszy ze ścieżki, poprawił drugi... — nie! nie wolno nam tutaj gubić drogi: znaków szukajmy! Bałamucimy czas jakiś, ale znak znaleźliśmy, mimo, że co sto kilometrów maźnięto tu kamień zaledwie.
Idziemy... — znów potwór zwalony na drodze; w paszczę mu samą lezę, by z drogi nie schodzić; kąsa, drapie, szczurzy się... Nie dam rady: złażę znowu ze ścieżki. I stale taki kontredans haniebny! ale słychać tam potok na lewo; opuścimy się ku niemu; ten nas na pewno sprowadzi. P. Eugenia ma oczy jak ryś, ale na sto kilometrów nie widzi: nie oponuje więc. Zresztą, zmordowana, widzę; wolę swoją mojej już poddała zupełnie...
Opuszczamy się ku potokowi; badam sytuację: kubek w kubek taka sama, jak była po tamtej stronie. Strumyk leci po próżkach, wesoło sobie szeleszcząc siklawkami; obramowany zboczami o ostrych spadach, zresztą łagodniejszymi niż tam; a na tych spadach — Panie ratuj! — pokrzywy, łopiany, pokrzywy!! Łożysko potoku miejscami