Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Około 10-ej ruch wzmógł się przed schroniskiem, bo słyszeć się dały jakieś odgłosy od Jordanowej drogi, a ludzie o oku ostrzejszym utrzymywali, że widzą we mgle majaczące światełka. Rzucał niby i Michał z dołu sygnały z kieszonkowej latarki, ale miały one prawdopodobnie taką samą wartość użytkową, jak sygnały z Marsa na ziemię i vice versa... Mieliśmy zresztą już prawie pewność, że p. Stanisław żyje, skoro wyprawa tak się opóźnia. Stukanie kijów o kamienie upewniło nas, że kres oczekiwania się zbliża. Niecierpliwsi pobiegli na spotkanie, i ja między nimi zaryzykowałem całość pięt swoich i dopadłem rannego. Pierwsze jego słowa były:
— Ja bardzo, bardzo przepraszam, żem popsuł państwu wycieczkę...
Mimo całego rozrzewnienia tą delikatnością, krzyknąłem:
— Panie, do diabła! co pan wygaduje!
Byliśmy tedy razem, nie wszyscy jednak: Daniela i Breuera brak... Lekarze wzięli się teraz do rzeczy, a pracy było dość: etery, jodoformy, karbole, jodyny! Zaczęto reparować chorego, ogolono mu część głowy, rozsunięto wargi szpetnej rany i pakowano w nią świństwa wszelakie; jak białe duchy w prześcieradłach, krzątali się lekarze, nasz doktór trzeźwił jakąś flaszeczką chorego, by przy operacji nie zemdlał, ten jednak ani drgnął, ani pisnął; uznano, że nic mu nie będzie, tylko jutro do szpitala dotrzeć musi, do Soboty Spiskiej, tam mu ranę sklamrują. No, i tak nam uzgodnił dalsze plany wycieczkowe — pan prezes Guhr...