Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy złośliwy kamień obezwładnił Gąsienicę i wytrącił z równowagi Breuera, zarządzono, by pierwszy przodem sobie poszedł luzem i nas w schronisku o szczęśliwym wypadku powiadomił, — drugi zaś, by szedł wolno za orszakiem, w prowadzeniu już nie biorąc udziału: Szpitzkopfowie się tym zajęli. Kontakt z obu inwalidami przerwał się atoli wkrótce: Daniel z hałasem przodem smarował, Breuer zaś zaczął przyzostawać w tyle, po jakimś czasie na nawoływania przestał odpowiadać... I w tym widzę znów lekkomyślność przewodników: tak czy inaczej, i dla nietrzeźwego Daniela wędrówka ze złamaną ręką w nocy żlebem Jordana w pojedynkę była dość ryzykowna, — i poszkodowany Breuer nie powinien był być zostawiony samemu sobie... Ale beztroska Szpitzkopfów przeszła nad tym do porządku: Daniel — no, to... Daniel, tłumaczyli, a Breuer, ho ho, Breuer, ten wilk górski, on jeszcze wcześniej od innych będzie w schronisku: skróci sobie drogę. I tym się usypiając, wlekli się powoli z chorym i doktorem.
W pewnym punkcie drogi spotkali młodego lekarza-turystę z pomocnikami, w jakiś czas później — dra Guhra z towarzyszami. Przekonawszy się, że pacjent idzie, lekarze opatrunek odłożyli do schroniska i zawrócili z drogi. Daniela nie spotkali byli, co zaś do Breuera, z pewną obawą przyjęli wiadomość, że pozostał w tyle, ale nowe nawoływania nie dały rezultatu. Wszystkie trzy ekspedycje szły tedy razem do Teryego. Szpitzkopfowie myśli nawet nie dopuszczali, by Breuerowi mogło się co stać...