Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łomot się jakiś rozległ na stromych schodach schroniska... Okazało się, że Spitzkopf starszy zjechał mimo woli z dwudziestu paru schodów. Dokompletował tym poprzednie nabytki, bo teraz dopiero się przyznał, że też się w drodze o skały poobijał. Zajęto się i nim nieco. Obronną ręką wyszedł tylko Spitzkopf młodszy, ten nasz: inaczej mu było pisane; tymczasem tylko skromnie trzyma się za pośladki, bo mu całą połowę ineksprymabli chciwe skały pożarły.
Niezwykle przyjaźnie potraktowano cały ten ratunek ze strony Karpathen-Vereinu: nie tylko, że sam prezes wziął udział z tak wydatną pomocą, nie tylko, że choćby zwrotu kosztów za lekarstwa nie przyjęto, ale już z góry dr Guhr omówił sprawę telefonicznie ze szpitalem w Sobocie, aby klamrowanie wykonano bezpłatnie; więcej, osobiście wziął on na siebie porozumienie się z zawodowymi przewodnikami, aby im czasem nie przyszła ochota wyzyskać sytuacji i za drogo od nas nie zażądali. Już oczywiście nie mówię o troskliwości lekarzy: doprawdy, więcej już zrobić nie mogli... Podobno, niestety, nie wszędzie tak się dzieje...
Gdy lekarze zaczęli zdejmować już swe białe kitle, niesamowite jakieś głosy z dołu jęły dolatywać: przekleństwa jakieś, to znów zawodzenia śpiewne.
— Daniel, Daniel powraca!
Jęknęły po raz drugi strome schody schroniska i w półotwarte już drzwi zabębnił z mocą Gąsienica. Jak widmo stanął, ale widmo mocno w kształtach realne, przede wszystkim, nad wyraz głośne. Wrócił... ale jak? Chłop to potężny, gdy się pomimo