Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Idzie się dziarsko i na ogół nie trudno. Wodza naszego już rozgryźliśmy: ściśle odpowiada naszkicowanemu wyżej typowi. Troszczy się o nas bardzo mało; idzie sobie przodem, odwróci się, obrzuci okiem gromadkę, azali czterech doliczy się sztuk, i smaruje dalej, nie dbając o to wcale, jak się komu idzie, nie kwapiąc się z żadną pomocą. A może on — do licha — przekonał się, że z graczami ma do czynienia, którzy sami sobie wystarczą? — dumą się pocieszajmy...
Beniaminek nasz p. Stanisław skrzętnie notuje drogę, podoba mu się ona: postanowił kogoś tu przyprowadzić niedługo. Naraz rzuca zapytanie:
— Ciekawym, czy tu się kto zabił na tej drodze?
W niesamowitym żlebie, którego ścian polipimi macki czepia się właśnie niemiła, oślizgła, zimna mgła, waląca tu za nami, nagłe to pytanie zgrzytem gryzionego szkła zabrzmiało; wzmocniła jeszcze nastrój odpowiedź p. Eugenii:
— W domu wisielca nie mówi się o powrozie!
Nastąpiło kłopotliwe milczenie, które przerwałem wyliczaniem zdobyczy młodego naszego towarzysza, gdy dojechałem do Durnego, p. Stanisław mi przerywa:
— Durny? kto wie: możemy jeszcze i nie dojść do szczytu...
Do czarta! — nie lubię przeczuć, o ile one przyszłości dotyczą — — i drwię z nich. A jednak...
Zaczyna się fatalna piarżysta część drogi. Ostre otrzaski kamienne kąsają nam buty; nawet gdy się solidniejszy głaz znajdzie, — połupany cały, ledwo się kupy trzyma, zda się, dołu poleci, gdy go się