Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zku z tym Sofoklesowskim łańcuchem zdarzeń gasły jedno po drugim. Nie uprzedzajmy jednak wypadków...
Spitzkopf młodszy należy do dość wziętych wodzów, ale, niestety, nie obce mu są wady właściwe wszystkim podobno przewodnikom spiskim; czytałem o tym gdzieś przed laty. Przewodnik spiski — to nie nasz góral zakopiański, co stróżem, niańką, mamką jest swojego pana; nie, — on tylko zawodowcem jest, książką i mapą żywą, świetny znawca gór, znawstwo swoje sprzedaje, nie siebie; to z charakterów narodowych wprost płynie... Jakże poglądową lekcję tej prawdy dał nam biedny Spitzkopf!
Idziemy przez Klimkową Przełęcz, ruszamy tedy raźno ku wstępowi na drogę Jordana. Czekanów, ciupag i t. d. z porady Spitzkopfa nie wzięliśmy, — balansy tedy na wstępnych maliniakach nie bardzo nam smakują, ale wkrótce znajdujemy się w żlebie. Uuu, — wcale tu poważna robota, choć śniegu prawie nic. Na pół w milczeniu posuwamy się ku górze za całkiem już niemownym Spitzkopfem. W pewnym momencie zbliża się on do, zdawałoby się, całkiem już niedostępnej skały i komenderuje: hinauf! Urżnął się, czy co? A on kładzie nogę na jakieś pęknięcie skośne na ścianie, z niego wstępuje na drugie itd., okazuje się, że można i tak chodzić po świecie... Podziwiam tylko fantazję pierwszego odkrywcy, któremu taka droga do głowy przyszła, i wątpię, czy w ogóle sami bylibyśmy doszli na szczyt...