Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy poszczególne nakazy komendy były dosłownie takie, czy inne, oczywiście, nie ręczę. Idzie mi tylko o wskazanie sposobu, jakim ci panowie sprowadzili nas na dół z odległości i po ciemku. Majstry, psiakrew, co tu gadać!
Ciemno zupełnie; ledwie sylwety swoje odróżniamy wzajem... Krótkim uściskiem dłoni podziękowaliśmy, czasu bowiem na gadanie nie ma. Stylem telegraficznym objaśnili nas tylko, że po rozejściu się z nami na przełęczy nabrali obawy, iż wobec niedyspozycji mojego towarzysza, możemy mieć tu jakie trudności. A że złapała ich burza i w kolibie dłuższy czas przesiedzieli, zaimprowizowawszy sobie kolację, więc nie spieszno już im było pod Kozicę. Gdy deszcz ustał, zaczęli nas lornetować na zboczu. Zdało im się, że za bardzo skośny wzięliśmy kierunek, pośpieszyli więc pod skały i strzałem z browninga dali o sobie znać. Weszliśmy wtedy w kontakt, no, — i jesteśmy...
Znamienny jest, doprawdy, ten rys solidarności taternickiej w górach: z małymi, z bardzo małymi wyjątkami, każdy tu każdemu rad pomóc i ułatwić robotę. Ha! szlachetny to sport, to też i szlachetne budzi odczucia w człowieku.
Odnajdujemy teraz worki i płaszcze w niszy, suchutkie, jak pieprz. Plecaki drwią z nas wprost swoją obfitą jeszcze tuszą, boć tak dawno do nich nie zaglądaliśmy; a i teraz brak czasu, bo coraz poważniej ma się na deszcz...
Nasi przyjaciele idą do Kozicy, my ku Teryemu. Dziwna to była ta nasza droga. Na piargowisku jeszcze coś było widać, na starej ścieżce ku Pię-