Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciu Stawom — nic. Idąc zakosami, wtedy się człowiek spostrzegał, iż zakos się kończy, gdy butem alboli nosem własnym w nierówność kamiennego podłoża utknął. Pyrgał więc p. Stanisław, jako chybszy, przodem trochę, by spanie zamówić i ewentualnie latarką jaką na odległość mi znaki podawać. Niedługo w którymś z okien istotnie ustawiono lampę; przy blasku tej latarni morskiej żeglowałem sobie w morzu lekkich mgieł, napływających coraz obficiej od Spisza.
Jestem; — za to spania nie ma, ale człek tak jest zmaltretowany, że spałby dzisiaj i na kołkach dobrze. Jadło po przegłodzeniu się takoż nieobfite: zimnego farszu jakiegoś dali i — wody malinowej, jak ongi w Morskim Oku po Żabim Szczycie... Siódmy cukierek zaoszędziliśmy... Parę dni następnych — lanie sromotne. Nazajutrz w niezmiernie miłym towarzystwie państwa Julianostwa J. wracaliśmy do Zakopanego przez przełęcz Lodową i Jaworzynę; z Łysej przy tym na nogach rodzonych, bo konia nie poświeciło. Przez całych dwanaście godzin ani na chwilę nie popuścił nas deszcz, ale to już do szturmu na Pośrednią nie należy. Towarzysz mój w tej zlewie z gorączki obmył się zupełnie.
Wesoły na ponuro p. Płoński wilkiem na mnie przez pół dnia patrzał, — tym ci uprzejmiej świadczyłem mu godność... Nie wartże tego za swoją dworność, za obowiązkowość?... Milutka panna Alina chorować też nie miała czasu, bo... nowe wycieczkowe dojrzewały projekty...