Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego żlebu było już dziełem sekund, nie minut. Jesteśmy!
Ba, ale zejście z samego progu? Tego przecie najbardziejśmy się obawiali... Widzimy już naszych porannych ciceronów na piargu pod progiem.
— Skąd panowie tutaj? — to panowie strzelali?
— Zaraz, zaraz, najprzód zejść...
I zaczyna się trochę śmieszna scena, świadcząca, co to jest intuicja w górach (no, ale przecie nie moja). Panowie ci w zejściu po raz pierwszy przeszli jakimś drobnym wariantem, odmiennej pono od drogi rannej i — oto — jak go zapamiętali. Wysuwa się pan Z. i mówi:
— Objaśniać szeroko, jak należy iść, nie podobna, bo ciemnica zapadnie zupełnie. Ambicja teraz w kieszeń: zmieńcie się panowie w automaty i róbcie to tylko, co ja powiem. Ale trzymajcie się mocno, bo tu się sztarbnąć czy poślizgnąć nie wolno! Gotowe?
— Gotowe.
— Widzicie na prawo skos taki ku przodowi?
— Jest.
— Podejść sześć kroków naprzód! Zwrócić się do ściany! Są tam dwie półki, prawda? Wejść na dolną! Dziesięć kroków naprzód! Nisza tam jest, — usiąść! Nogi jak można najbardziej na prawo! Jazda teraz na siedzeniu! Nie spuszczać tylko kamieni, bo porucznika zabijecie; asekuruje was u dołu! Chlust! jesteście na piargu!
I w tym samym momencie znalazłem się w rozstawionych ramionach pana L., mocną stopą na dole. Za chwilę i towarzysz.