Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

No więc co teraz? Zboczyliśmy: za nisko i, wydaje mi się, za bardzo na lewo wyprowadził towarzysz. Trzeba się albo wrócić nieco, albo delikatnie na brzuszku po goliźnie skał się przesuwać. Okiem objąć otoczenia już nie można: ciemno... Namyślam się kwadrans nad studnią, na co się zdecydować? Coraz natrętniej dzwoni mi w uszach: noc nad progiem! noc nad progiem! Od 24-ch godzin nie jemy już nic; parno: deszcz będzie w nocy...
Huk jakiś wstrząsnął powietrzem — gromkim go echem powtórzyły skały...
Co u diabła! — strzał! — poluje kto w nocy?
Znowu cisza... — cisza śmiertelna... Milczymy i my: boimy się spłoszyć tego jakiegoś cienia ludzkiego... Ambarasująca chwila... Wtem coś jakby metaliczny brzęk czekana o kamienie, doleciał nam do uszu.
— Hop, hop! — rzuciłem krzyk w pustkę.
Wesoły głos odpowiada z dołu:
— Dobrze! dobrze! przesuwać się ku górze tam nieco! Trzymać się aby skały krzepko!
— Boże! toć to sympatyczny lwowski akcent porucznika L.! Ale jakże to? Przecie oni już dawno musieli zejść... Skąd tu?
— Bóg zapłać — i zaczynam robić brzuszkiem i nie brzuszkiem po stromych, wydłużonych ku żlebowi, garbikach skalnych. Za kilka minut jesteśmy w owym trawiastym zaklinowanym żlebku, już znacznie poniżej górnego jego końca. O tych parę minut tylko zniosło nas na lewo, odrobić je trzeba tutaj... Zsunięcie się żlebikiem i zejście do głów-