Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się połapiemy? Dla pewności, pomacałem się po cukierkach...
Schodzimy z przełęczy i toniemy w głębokich trawach. Tak, toniemy dosłownie. Bo cała ta haniebna burza w te trawy wlazła! Najprzód, błota moc, a następnie takie to wszystko śliskie, jak woskowane parkiety życiowe dla nieoględnych, a ciekawych osób... Cztery razy rymnąłem się jak długi. Gdyby nie kolec czekana, straciłbym cnotę niechybnie...
Po trawach przoduje p. Stanisław; on ci tu je badał, gdyśmy szli do góry, i twierdzi, że drogę pamięta. I dobrze prowadził na ogół, — coś jakoś się tylko w końcu pokręciło: zgubiliśmy rzadkie kopczyki...
Mrok się czaić zaczyna...
— Prędzej, prędzej — przygadujemy sobie obaj. Już się czujemy u kresu traw, już bliskość przeciwległej ściany znamionuje, że zbliżamy się do głównego żlebu, już, już.. zaglądamy w żleb. Rozczarowanie: pamiętam doskonale długi, wąski, zaklinowany u góry żlebik, którym wychodziliśmy na trawki, tu zaś stajemy nad jakąś dziurą, która krócej, ale bez porównania stromiej, opada do głównego żlebu. Pan Stanisław siąda i bez długiego gadania chce się tu opuszczać na dół. Za ramiona go łapię:
— Nie tędy! nie tędy, na miły Bóg, bo pan nogi połamie:
Próbuje się targować, ale ustępuje, bo i jakże się decydować na jakąś studnię stromą, której się w mroku dna nie widzi?