Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się już źle; nie chciał tylko dywersji robić swoją osobą — o, bo grzeczny to niezwykle młodzieniec.
— Ha, trudno, posiedzimy tu sobie. Ci panowie będą wracać, to zabiorą pana. Mnie żal zrobionej drogi, to sam doczłapię się do szczytu.
No, i macie los. Tamten jedną chorą odwiózł, a ja obym nie wiózł drugiego!
Zjadłoby się co, boć to wybitna stacja w naszej wędrówce, ale paru cukierkami będziemy się we dwu karmić? Zostawmy je na czarną godzinę...
Po pewnym wytchnieniu zaczynam myszkować, bo wyraźnego nie ma tu nic, żadnej informacji. A, owszem, informacja jest! — posłuchajcie, co mówi przewodnik: „W górę żlebem, stopniami i po łatwych skałach, w pół godziny dostajemy się na szczyt”. Najcenniejsze tu jest wyznanie, że idzie się „w górę”! a reszta — ot jak się rymuje z opisem Komarnickiego, którego, niestety, z sobą nie mieliśmy: „Der Grat bildet keine ausgeprägte Schneide, sondern sein breiter Kamm zersplittert sich in mehrere Rippen”. Już z tego widać, jak rzecz musi być skomplikowana. I jest istotnie: licho wie, ile tu różnych żeber, szczerb, żlebików! — i to wszystko zbywa się zabawnym ogólnikiem, że „idzie się w górę”! Powtarzam: czołem biję przed ogromem pracy, włożonej w te małe książeczki, ale jakaż szkoda, że autorowie nie uwzględniają okoliczności, że nie tylko dla siebie piszą!
Tss! Stuk czekanów o skałę! — wracają nasi panowie; to znaczy, dobrze wymiarkowałem sobie dalszy kierunek drogi. Trochę się zdziwili, żeśmy