Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopiero tutaj, ale wytłumaczyłem opóźnienie i proszę, by towarzysza mego zabrali ze sobą. — Dobry wszakże towarzysz ani myśli mnie opuścić; twierdzi, że po wypoczynku czuje się doskonale.. — czy to aby pewne? Decydowałem się wobec tego na powrót i ja, ale na to znów nie chce się p. Stanisław zgodzić, gdyż uważa, że byłoby to poświęceniem z mej strony. Niech więc będzie i tak...
Informacje, jakie zostawili nam panowie co do dalszej drogi, daleko odbiegały od przewodnika, podwajały również i wyznaczony w nim czas. I nie myliły się wcale. Przekonaliśmy się wkrótce, że tu labirynt jest jeszcze do zdobycia: trzeba przesadzać grzebienie poprzeczne, które, jako że przejścia mają tylko w jednym punkcie, wymagają długotrwałego studiowania graniek.
Nie obeszło się bez małego figla, który pół godziny czasu kosztował: czekan mój, który chwilowo znalazł się w rękach p. Stanisława, fiu! pojechał w jeden ze żlebów... Dobrze się napociłem, zanim go wydostałem z czeluści, — ale miałżebym przyjaciela drewnianego poniechać? Nie pozwoliłem zaś winowajcy krzywdy samemu naprawić, gdyż mdlał mi formalnie: przecenił siły, powinien był wrócić z tamtymi panami.
Nie poruszam szczegółów łatwej, lecz skomplikowanej drogi. W półtorej mniej więcej godziny od przełęczy tryumfalnie położyłem dłonie na krawędziach szczytu!
Dosyć obrazowo określam rzecz, — nie? A jednak tak było: położyłem ręce, stopami na szczycie nie byłem... Bo, oto, co się dzieje. Od dłuższej już