Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nymi trawami. Dezorientują nas te trawy, bo czy podobna, by przewodnik nie podkreślił, że siedem ósmych drogi na Pośrednią Grań idzie się po trawnikach. Człowiek przecie na paśnik nie przyszedł... Gadziny żywej tu nie zobaczysz, owca nie zabeczy, — prawda, jakżeby przez próg przeszła? Tracę cierpliwość: proszę towarzysza, by dalej penetrował te stepy, sam zaś sprawdzić chcę, czy w żlebie nie dałoby się czego zrobić.
Znów, psiakrew, nie doczytałem się, że do żlebu trawersuje się dopiero pod granią. Oczywiście, żleb odepchnął mnie brutalnie. Wracam na trawki... Sennie, ach, jak sennie dźwigamy się do góry, na murzynów dziś upieczeni, zlani potem rzęsiście... Wreszcie trawers do żlebu, ogromnie strome podejście i — mamy przełęcz między Ciemniastą Turnią a Pośrednią. Do tej przełęczy idzie się od koliby, według Komarnickiego, dwie godziny, — oby się przeleciał!
Jest już pewnie koło południa. Upadamy wprost ze zmęczenia, z gorąca i... z głodu, no, bo troszka wody i po jednym cukierku od wczorajszej wczesnej kolacji — to chyba nie za wiele... — prawda?
Naraz towarzysz, jakby chciał cały ciężar jednym tchem z piersi zrzucić, oświadcza mi:
— Niestety, ja nie mogę iść dalej. Mam gorączkę, skronie mi pulsują.
Aż mnie zamroczyło...
— Co? gdzie? kiedy?
I przyglądam mu się bacznie: istotnie oczy jakieś ostre, ręce rozpalone... Podobno od rana czuje