Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zają niemal po ziemi, o słońcu ani marzenia, deszcz siąpi, jak nudziarz zawodowy. Zwlekam się leniwie na dół i siadam do herbaty na werandzie hotelu.
— Był tu ktoś dzisiaj do pana — mówi służebna.
— Tak? — i gdzież jest?
— A to ja nie wiem, bo to Julcia z nim rozmawiała.
— A gdzie jest Julcia? Czy nic mi nie kazała powiedzieć?
— Ja nie wiem, bo ja jej nie widziałam.
Idę szukać Julci; nie ma jej: wyszła. Już to usługa w tym pięknym kraju to na wystawę się kwalifikuje! — jedną ma zaletę: wytrwałość, bo, odkąd ją znam, krańcowego swego niedbalstwa w stosunku do gości nie zmienia. Krótko mówiąc, nie dowiedziałem się nic; wracam zły na śniadanie...
Rozwiązanie przynosi p. Antoni N., on to był bowiem przed kwadransem. Bez głosu wskazuje na zapłakane szyby i kiwa „z głową”; ja kiwam też... — zrozumieliśmy się...
P. Antoni, miły bardzo chłopiec, jest mimo młodego wieku, człowiekiem z przeszłością: rycerz czerwonej armii, wtłoczony do niej siłą, wojował z białymi generałami, dopóki mu się nie udało pod kulami zwiać z ziemi obiecanej; ma więc co opowiadać, a że jest kresowcem i mówi językiem kresowo-polskim, więc boki czasem zrywać można z jego krwawych tragedii. Ten to p. Anotni, oraz panna Marysia M. mają iść zdobywać z nami owego Kirkora. W repertuarze swym ma p. Antoni dotychczas zaledwie Świnicę, popełnioną z nami w tych