Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dniach, równie więc srogi taternik, jak wojak, choć góry mu niepomiernie więcej smakują.
Czy dziw, że człowiek ten z rozpaczą, jak rzekłem, patrzał w zapłakane szyby? Wreszcie przemówił z gestem wyrzutu w kierunku okna:
— Idzie tak i idzie bezprzestannie ten deszcz, że moje uszanowanie.
— A no idzie — przywtarzam.
— Zbiegnę chyba do p. Marysi?
— Istotnie, niech pan zbiegnie.
Ogromne miał zaufanie do tej kobiety. Myślę sobie: co tu będę siedział? i ja też „zbiegnę”...
Panna Marysia byle czym się nie zraża: zastaliśmy ją w pełnym uzbrojeniu, gotową do drogi.
Troszeczkę, troszeczkę zaczyna się przecierać. Dzielimy się: młodzież idzie z wywiadem do tamtych pań z murzynem, ja biegnę do barografu: stoi wysoko, znacznie wyżej od mgieł, które w ten sposób kpią sobie z niego. Prognoza, jak zwykle, mętna; ustny komentarz do niej głosi: Na jutro się ustali, dziś — wykluczone.
To mię rozchmurzyło: przypomniał mi się komentarz do zeszłorocznego damskiego Giewontu. I z całym szacunkiem dla spostrzegawczości informatora wyznam, że jeszcze nie dobiegłem z powrotem do pensjonatu, gdy zasłony mgliste rozwiewać się zaczęły...
Nastrój w pensjonacie nie odpowiada podniesieniu ducha we mnie. Sławetna służba tutejsza, mimo zapowiedzi, mimo pomrukiwań, nie może się zdecydować na podanie śniadania; — już od godziny wciąż ma być ono „zaraz”. Wspominam o