Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siarczyste kule niech biją! Bo oto, widzimy, w kącie naszego leja stoi z kory obdarta ostrewka z kikutami poobcinanych gałęzi, po których turysta, jak wiewiórka, może się opuścić na dno leja. To to miał być ów „świerk”, o którym mówił geolog! A lej ten wobec tego jest „drugim” progiem... Dumnie jednak ominęliśmy tę pomoc: widzę bowiem na lewo ścieżynę, prowadzącą do niedalekich już smreków. Oczywiście, musi to być zejście od jakiejś jaskini, których tu jest moc. A że taka jaskinia musi mieć dostęp i od frontu, bo gości niedzielnych tylnymi schody się nie prowadza, stąd wniosek, że sprowadzi nas ona do „cywilizowanej” już, znaczonej części Krakowa. I tak się stało: wkrótce byliśmy znowu w wąwozie.
Długo tu, długo jeszcze trzeba było skakać po progach, ale moc jest już ułatwień, wcale dowcipnie pomyślanych. O, tu np. znów ostrewka w leju, ale psiakość, czołem o metr nie sięga górnej krawędzi. Opuszczam się w studnię ze strachem na karku: czy aby nogą w kikut gałęzi trafię? Namacałem go, ale jeździ cały interes, jak w febrze... Niebu duszę polecam, ale oto, ręką wyczuwam drugi równoległy smreczek, ładnie okorowany i umocowany dobrze; ma on służyć za poręcz do zejścia, niezwiązaną niczym z masywem schodów, no, i od nich mocniejszą. I innne jeszcze figle podobne świadczą tu o dbałości opiekunów.
Progi się skończyły, ale sztarbanie po kamieniach jeszcze — nie! Jeszcze kwadrans wywijasów, i — rozwidniło się nagle: jesteśmy w dolinie.
Pół do dziewiątej... — mrok już zupełny. Wstą-