Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Idziemy smętnie z powrotem, po kilkudziesięciu krokach jednocześnie dwa okrzyki wyrywają nam się z zaschniętych gardeł:
— Gwałtu! tu był skręt!
— O, u góry tam widać ścieżkę!
Istotnie, wyraźne ślady prowadzą na lewo, a więc na prawo w kierunku od geologa. Tylko, że według niego tu tego obejścia być nie powinno, bo było już przecie przy „pierwszym” progu, teraześmy się „drugiego” spodziewać powinni, a gdzie tam jeszcze „świerki”! Zrozumieliśmy po zastanowieniu się: pierwszego łatwego progu geolog nie liczył. To dopiero jest „pierwsze” jego obejście. Naprzód tedy!
Pniemy się pod górę, ale strasznie, strasznie wysokie jest to obejście, aż niemal pod szczyt jakiejś turni wyniosłej! Traciliśmy już wiarę w orientację, gdy łysnęła nam ścieżka na dole, hen... Łupliwy tu ustrój odcinka, glinki jakieś, tak, iż ścieżka, niby szosa wygląda z oddali. Oddzieleniśmy od niej teraz ogromnym piargowiskiem o znacznym spadzie. Piarg wspaniały, drobny. Topię w nim buty i — jadę.
— Co pan robi, — przeraziła się panna Marysia.
Mój Boże! niewinne to dziecko eksperiencją górską nie grzeszy: nie znała jeszcze zjazdów po piargach. Ale, że pojętna jest panienka, więc wkrótce ścigała się już ze mną w locie.
Jesteśmy z powrotem w wąwozie. Chyba teraz do drugiego progu! Lecimy z szybkością kasjerów podejrzanych, gdy naraz — niespodzianka: Lej! Ach, to widać to będzie! Ale gdzie „świerk”, do diabła?