Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lej już bez zdarzeń dotarliśmy do Popradzkiego Stawu. Deszcz jak umiał, starał się do końca...
W schronisku rwetes, a mimo to przyjęcie, jakie nam sprawił gospodarz-Słowak, wypadło nadspodziewanie, zwłaszcza, jeżeli zważyć, że Polacy w tym okresie traktowani tu są z powodu waluty jako żywioł mniej wartościowy; to się na każdym kroku widzi. Gdy więc Słowak zaczął się litować nad Polską z racji tej waluty, nie wytrzymaliśmy z Michałem: palnęliśmy sobie obiadek — palce lizać! Nabrał wtedy szacunku i litować się przestał. Po raz pierwszy — żołądkiem pracowałem dla honoru kraju!
Ale nie my tylko ratujemy ten honor: je tu z rozmachem z córeczkami niezmiernie sympatyczny pan, ten właśnie, którego przed dwoma dniami p. Felicjan z łóżka na Hali wystraszał; zaczęliśmy ich przepraszać. Panienki — ozdobne: którąż ja atakowałem tej nocy pamiętnej? Zdradziła się starsza zastrzeżeniem:
— Ale ja panów nie widziałam po ciemku...
Zaryzykowałem cyniczną odpowiedź:
— Ba, całe nieszczęście, że i ja pani nie widziałem...
Pogadaliśmy trochę, poopowiadali sobie wzajem, a rezultat taki, że państwo ci jutro idą — przez Rysy... Ot, co to są taterniki!
Przepiękny wstał ranek nazajutrz: lśni aż! Zgrzytam zębami, że to już 7-ma, a myśmy nic jeszcze nie zdecydowali. A kto wie? może pani Eugenia już się tam niecierpliwi gotowa do drogi? biegnę zażenowany i pukam do drzwi. Skandal!