Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stoi twardo, jak Boga kocham! — puszczam głaz i jestem na krawędzi. Wiele hałasu o nic, bo, widzę, że i górą przez głaz też można przejść bez trudu. Siadam teraz wierzchem i jadę; przejechałem! Felicjan Wstydliwy konno w jesionce nie bardzo mógł, wolał tedy na brzuszku z głową w Czeskiej dolinie, nogami w kotle Czarnego Stawu, z paru ciupagami do tego w ręku. Cóż? zwrotny: z mostu do Wisły Skacze, narzeczoną przy tym ma...
Po kilku minutach jużeśmy się darli po klamrach na szczytowe turnie. Uroczyście i tu wygląda; ale taternikom, co jak psi po płocie, okrakiem i napłask jeżdżą, — to już nie straszne. Wdzieramy się na czub. Pewnie, że rutyniści zimowi uśmiechną się tu z pobłażaniem, zwłaszcza, jeśli liny na plecach a raki na nogach czują, — ale sztuka chodzenia po górach wielkością absolutną nie jest: trzeba uwzględnić kto idzie, jak idzie, z czym idzie? Z tego punktu widzenia, zrobiliśmy dzisiaj wszystko, cośmy zrobić mogli, i jak się okazało, bez zbytniego ryzyka...
Na szczycie tak ciężko zdobytym nie zatrzymujemy się nawet: — po co? mgłą się upajać? — ta jest przecie wszędzie jednaka. Hajda więc ku Wadze! I tu, jak okiem sięgnąć, śnieg! Ścieżki owej ołtarzowej nie widać wcale: zrównana z poziomem śniegu. Michał odżył, gdy z pięciem się pod górę skończył; zaaplikował też piękny zjazd na jakiejś setce metrów z czekanem, ale na — indywidualności. Wcale dobra jazda: wszyscyśmy jej użyli, pędząc śniegowe „lawinki” przed sobą. No, i da-