Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od nas krawędź zasłoniona tymczasem wielkim blokiem graniowym: nie widzimy jej początku. A więc jak? — Gramolić się na blok i opuścić z niego na krawędź? Możebym i wlazł, ale palce zgrabiałe, na bloku lód: boję się. Można niby i obejść blok ten z prawej strony, ale diabli wiedzą, czy pod przylegającym od dołu śniegiem znajdę dobre oparcie dla nogi? czy nie polecę w dół? — bo do samej podstawy grzebienia przysypane wszystko śniegiem. I tak źle, i tak niedobrze: osiołkowi w żłobie dano... Odważny możeby tu wprost gwizdnął na galeryjkę i w poprzek stromizny przeszedł przez głęboki śnieg? Może... W dziesięć sekund byłby wtedy na drugiej stronie. Ale nie dla mnie już takie próby! Mógłbym tą drogą najkrótsze zejście zrobić z Rysów, efektowniejsze jeszcze od onych Czechów z 1910-go roku, co to aż prawie do Czarnego Stawu z rozbitymi czaszkami galopem zjechali...
— No więc?
— Albo ja wiem? poczekajmy...
Michał tu powinien objąć komendę; on starszy taternik ode mnie: ma przeszłość nie byle jaką; jam szarak tylko w górach. Ale gdym spojrzał na tego męża, ten żywy skład nerwów na hurt i detal, — urwałem myśl w środku.
— Do diabła! przecież to lato! przecież setki ludzi tu przejść musiało w podobnych warunkach...
I ujmuję w serdeczny uścisk głaz ów graniowy. Ach, jak mi brak tu asekuracji! Gdybym choć sznurowadło czuł za sobą, jużbym był na krawędzi! Nie przeczę, że zrobiłem w tym momencie posunięcie śmiałe: stopę prawą postawiłem na olaboga! — ale