Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śpią tu jeszcze... Żądam audiencji — i oto wysuwa się znowu ze wstydu obrana głowa Michała, i słyszę:
— Czemu ty tak rano gwałt robisz? Na powrót przecie czasu wystarczy...
Ażem się odsadził od drzwi:
— Powrót? Człowieku! Przecieśmy dopiero zaczęli!
Dowiaduję się atoli, że mąż ten zupełnie poranione ma stopy; odziębił je sobie; w mniejszym stopniu to samo jest — twierdzi — i z jego małżonką. Tym się zgubił ten człowiek o dobrym sercu, a lisiej naturze: stalowa taterniczka, z którąśmy takie harce wyczyniali w roku ubiegłym na Łomnicy, na Ganku, miałażby teraz z powodu Rysów...? Tu mi przerwał Felicjan Wstydliwy, który za mną tu przybiegł z wyrzutem w oczach; w jednej ręce trzymał but, w drugiej napiętek i bezradnie dopasowywał te obiekty do siebie. Zrozumiałem: powrót już pewny. Łagodnie więc pytam:
— A którędyż państwo wrócić zamierzacie?
— Oczywiście, tylko przez Kamienistą — odpowiada Michał.
Dlaczego to miało być „oczywiste”, do dzisiaj nie rozumiem. Ale — dziej się wola!
Ruszam tedy z tą garstką inwalidów, ale w zanadrzu srogie niosę projekty: poczekajcie!
Szczyrbskie jezioro aże lśni w słońcu! Reszta koron czeskich świerzbi w kieszeni; mimo to opanowywamy się i, nie wstępując do przybytku obżarstwa, kierujemy się ku Podbańskiej.