Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie podobna: do świtu byśmy nie doszli. A ma się na tym skończyć, to lepiej już po ciemku siedzieć, niż po ciemku w skałach się telepać...
Zaczynam znów „schodzić” — dla pewności, w pozycji siedzącej... Owszem, niczego jazda; ale dłuży się szalenie... Drżę na myśl, gdyby w ten sam sposób przyszło odrabiać to „schodzenie” z powrotem do góry... Układ stoku pocieszająco jednak się zmienia: poprzetykane trawą skałki przechodzą powoli w luźne kamienie.
— Jezus, Maria! pani! — to piarg! gruby jeszcze wprawdzie, ale nieomylny to znak, że już u końca jesteśmy!
Odetchnąłem! Przysiedliśmy na dwie minuty. Zaręczam teraz towarzyszce, że za pół godziny będziemy na ścieżce. I, o dziwo! w tej właśnie chwili słyszę z ust osóbki, która mi bodźcem była i oparciem, która jest istotną bohaterką dnia, nieoczekiwane wyznanie:
— Panie, ja resztkami sił już gonię; znużona jestem śmiertelnie!
— Wierzę; — ale cóż? utkniemy tutaj? zaczynam brać kobietę podstępem, podziwiając jej wytrwałość, sprawność, krew zimną; ubolewam, że to ja jestem przyczyną wszystkiego, oskarżam się, przepraszam — — — no i podziałało...
Idziemy; ale staram się teraz hamować w biegu, o ile mię nogi nie ponoszą, bo z góry tom ja całe życie zuch. Tym bardziej muszę zwalniać, że niemądry bucik p. Jadwigi wyszczerzył ohydnie zęby, a drugi stratą napiętka mu odpowiedział, — skandal!