Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaczynam się opuszczać. Stężała na razie mina rzednie mi: stoję jak gdyby nad studnią; sięgam nogą, jak mogę najdalej: nigdzie oparcia...
— Omyłka, proszę pani: gruntu nie chwytam, — płyta to widać pionowa.
Cofam się! — i drapię się pazurami czym prędzej do góry. Jestem spocony, jak w łaźni; nogi mi dygocą... Siadamy... Wiatr chłodny zaciąga od Stawu. Panna Jadzia, wyczuwając widać, że zaczynam się denerwować, chce nastrój ratować; z miną, jak gdyby nigdy nic, powiada:
— No, ale my się dzisiaj uśmiejemy z pana K.!
Był to tak misternie dobrany moment do dyskontowania naszych tryumfów, że gruchnąłem śmiechem, aż skały okoliczne echem się ozwały.
— No, to nie ma co — mówię — dążmyż do tej chwili wesołej... i zrywam się do dalszej drogi. Zaczyna się nowa sarabanda w poprawnym wydaniu! Znów włazimy do zatraconych żlebików i z kolei wyłazimy z nich do góry. Ile tego było, nie wiem, ale na czas licząc, musiało być sporo. Tu może i bezpieczniejszy tan, niż tam za Lalką; ale tam choć troszeczkę było widać, tu — nic! — czarno, jak w duszy zbrodniarza!
— A wie pan, że my Staw już właściwie mijamy! — mówi p. Jadwiga — doskonale już rozróżniam owe płaskie kamienie... o, tam...
— Tam, tam, — przyświadczam, choć nie widzę nic. Ale skoro tak, to nie ma co: skręcajmy: tu już podcięć być nie powinno; jeżeli i tu będzie źle, to już chyba klapniemy, proszę pani, bo lecieć tak w poprzek po zboczu, jak wtedy z p. Jaroszyńskim,