Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czarne połacie przed nami: kosówka! Ostatnia próba pani na dzisiaj...
Zbliżam się z drżeniem, bo nie wiem, czy kosówka puści. Ale łaskawa dość, miękka, widać młoda. Nie powiem, że bez trudu była i ta przeprawa; przeciwnie, napracowaliśmy się, aż pot nam oczy zalewał, ale w końcu wygrzebaliśmy się z tej plątwy na goliznę, a potem na ścieżkę!
Co czułem? — opowiedzieć nie zdołam! Tryumf, żeśmy wybrnęli z biedy, i radość, żeśmy zdrowi i cali, i zadowolenie, że drwin się uniknie, (choć drwinki to tam będą) — wszystko to oszałamiało wprost! Jakże łatwo było bowiem o nieszczęście! A gdybym tak dziewczynę był uśmiercił, — na myśl samą truchleję: jużbym chyba i sam uciekł, gdzie oczy poniosą!... Lekkomyślność nie do darowania! — przyznaję i biję się w piersi; przy pierwszej sposobności — powtórzę to samo... Taka jest natura ludzka! Co mnie w oczach własnych poniekąd rozgrzeszało, to przekonanie, że partnerka — stała na wysokości zadania... A gdy mi jeszcze gorąco dziękować zaczęła za nieszablonową pierwszą swoją wycieczkę górską, niemal uwierzyłem, że... nie zrobiłem głupstwa...
Wróćmy do swojej odysei. Pierwszy odruch mój, gdyśmy się znaleźli na ścieżce, był — nie zgadniecie — manewr w kierunku „indywidualności”. Tak, bo nielitośnie obszedł się z moimi lodenami zeschły jakiś badyl w kosówce: oskalpował mnie formalnie... od dołu... Ma swoje dobre strony czasem i — noc...
Schronisko śpi już, niestety; spracowali się tu