Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z nad oczu do góry ściągnięte i wąsy czarne, jak otchłań piekielna. Mimo całą osobliwą treść chwili, Klemens zahaczył wzrokiem o te wąsy i wygląd ich zapchał chyba na zawsze do lamusa swej pamięci. Jeden z nich zgnieciony podczas snu o poduszkę piorunowym zygzakiem łączył się z napoły wyłupionem z orbity okiem ciemnem i błyszczącem i drżał bez przerwy, niby siłą jakowąś od wewnątrz targany. Drugi — przypuszczać należy — w swym zwykłym poziomym układzie — acz nie poruszał się wcale, straszył nie mniej, niż tamten swoją długością niebywałą i końcem, jak rożen, ostrym. Obydwa śmieszyły.
Zapewne nagłością i jakością wrażeń wystraszone siły Grudowskiego opuściły go zupełnie. Chciał wstać z łóżka — nie mógł. Chciał przepraszać zbudzonego — zbrakło mu głosu. Patrzał tylko, nawet nielękliwie, lecz posłusznie bardzo we wlepione w siebie półprzytomne gały dziwnego jegomości, siedzącego teraz na jego łóżku i poruszającego czarnem owłosieniem twarzy i czaszki, niby wargami zupełnie skostniałemi. Czasu, w którym obaj odzyskali pewną przytomność, minęła chwila dość długa.
— Pan jest na pewno złodziej? — Pierwszy zakonkludował gość, zwracając się do gospodarza mieszkania i nie przestając patrzeć nań.
— Nie! — odparł krótko i bez cienia obrazy gospodarz.
— W takim razie niemiecki szpion? — powiedział gość z przekonaniem, raczej twierdząc, niż pytając, tym razem rozpaliwszy w oczach płomień zgoła groźny.
— Nie! — zaprzeczył spokojnie gospodarz, myśląc