Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzucone z wściekłością od strony łóżka pytanie, zgoła zdecydowane:
— Kto tam, do stu djabłów?
Klemens, choćby dlatego, że wnet po owem pytaniu usłyszał głośne chrapanie, nie odpowiedział, lecz zapalił zapałkę i rozejrzał się dookoła.
Z pod kołdry stroszyły się czarne strąki włosów i kształt ludzki, jakby nad miarę zwykłą długi, znaczył się pod jej przykryciem. Obok łóżka odpoczywały wsparte jeden o drugi, docna omdlałe, długie wojskowe buty, całe gliną wraz z cholewami oblepione. Tam i sam: na podłodze, stole, krzesłach, nawet na szafie poniewierały się szczegóły oficerskiego ubrania.
— Przepraszam pana — zaczął Klemens, stając u wezgłowia leżącego — czy może mi pan wyjaśnić?... — ponieważ pytany nie odpowiadał i zdaje się nie miał zamiaru odpowiadać, do czego w znacznej mierze przyczyniały się: otwarte szeroko usta, chrapanie, no i sen, zresztą bardzo oczywisty i twardy — Gradowski dotknął ręką jego ramienia. Gdy i to nie pomogło — zapalił lampę, sądząc, że może światło odemknie mocno snem sklejone powieki szczególnego gościa. Po chwili oczekiwania, najzupełniej próżnego, Klemens przekonał się o bezskuteczności wszystkich dotychczasowych prób wraz i o swej bezradności, która nadmiernie zdziwione jego oczy przykuła do łóżka zajętego, jakiemś prawem kaduczem, przez nieznajome mu indywiduum.
— Oho! sprawa jest nietylko ciekawa, ale i groźna — zauważył w duchu, gdy dojrzał wystającą z pod