Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech mnie pan nie dotyka.
Klemens, zdawało się, cały spłynął w to jedno wytężone oko w szczelinę drzwi zagłębione. Widzenie zakrywało mu ciemno szare sukno ubrania mężczyzny, stojącego w pośrodku pokoju Heleny. Nie zdając sobie sprawy dlaczego, chciał ubrać się i pójść do Kosińskiej. Sądził, iż należy ją bronić. Przed kim, czy przed czem — nie wiedział. Pochwycił wysilonym słuchem jeszcze kilka słów rozmowy i zerwał się z łóżka, jakgdyby czyjemś wołaniem o pomoc przynaglony. Ubrał się i wybiegł z pokoju. W ciemnej, kształtu wachlarza sionce natknął się na kogoś, kto najwidoczniej zmierzał do jego pokoju.
— Do kogo? — zapytał nieznajomego, nie widząc jego twarzy.
— Do siebie! — odpowiedział najspokojniej zapytany.
Klemens wsunął się w ciemny kąt przedpokoju. Sądził, że to opuszcza Kosińską ów w szarem ubraniu mężczyzna, którego widział przez szparę w drzwiach. Zdziwił się jednak niepomału, gdy sprawdził, że rozmowa w pokoju Heleny trwa i że dopiero co spotkany po krótkiem usiłowaniu otwarcia kluczem niezamkniętych drzwi wszedł do jego mieszkania. Stał dłuższą chwilę, nie wiedząc, co począć. Z jednej strony zatrzymywało go w miejscu wrażenie, że Helena w każdej chwili może bądź zażądać, bądź potrzebować jego pomocy — z drugiej — nieznajomy, który, idąc do siebie, wszedł do jego pokoju, wskazywał ciekawości konieczność pójścia za nim. Po długiej chwili wahania, poszedł do siebie. Gdy był już w pokoju, powitało go