Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spojrzeniu na Helenę zgubił się w onieśmieleniu do tego stopnia, że musiał się oprzeć plecami o ścianę.
— Słucham pana! — zaczęła, odzyskując pewność siebie.
Zwrócenie się Heleny do Klemensa powiedziane chłodno i niemal ostro zbiło go doreszty z tropu. Nie mógł znaleźć narazie ani jednego słowa odpowiedzi. Milczał. Ją odwlokły od treści chwili osobliwe przypuszczenia i domysły. Pobladła. Ważyła snać coś w głowie ciężkiego, bowiem wzrok jej znagła zastygł w szczerbie zwierciadła utkwiony. Obiegła ją jedna myśl, że nieznajomy mężczyzna śledzi ją poto, by wykryć miejsce pobytu jej kochanka. Dookoła niego, niby w krąg osi bytu, obracała się wszystkość jej obecnego życia. Żaden domysł nie poddawał przypuszczeniom jej samej, jako pewnej całkowicie istniejącej jedności. Ona nie wchodziła w rachubę tych przypuszczeń, jeśli zaś wliczała siebie, jako ułamek tysiączny w sumę przewidywań przyszłości Seweryna — czyniła to bezwiednie. Kiedy przemyśliła wszystką rzecz domysłem podszepniętą, uśmiech rozjaśnił jej spojrzenie i twarz całą. — Cóż teraz może mu zrobić ten chudy, milczący człowiek? — pomyślała i zwróciła się do Klemensa tym razem prawie, że z wesołością.
— No, słucham pana, przecież musiał pan przyjść tutaj z jakimś określonym zamiarem, więc?...
— Ach, moje zamiary! — mruknął pogardliwie. — Czy pozwoli mi pani usiąść?
— Proszę!