Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niby głowę topielca — kształt zimny, obcy, lecz żywy. Wyraźnie znaczyła go wyobraźnia i coraz dokładniejsze przypomnienie na tle drzwi. Czasem zdawało się, że to sen, wówczas świadomość otrząsała się w radości z koszmarnych przywidzeń i podejmowała sprawy inne, ciągłe i najważniejsze od szeregu miesięcy. Gdy jednak bezlitośna pamięć przypomniała treść słów nielicznych nieznajomego, wszelka pociecha spełzła, jako kolor rzeczy nie przyrodzony, pozorem tylko pożądanym istotę jej właściwą mylący. Ocknienie zupełne pociągnęło myśli po wędołach i wybojach. Zapragnęła, by przyszedł ów człowiek, który ją nawskroś przepatrzył, który o północy wtargnął do jej pokoju, wszedł wtedy właśnie... Jakgdyby słowem czarodziejskiem wywołane, rozległo się ciche stukanie do drzwi. Zaskoczonej znienacka zbrakło słowa odpowiedzi. Stukanie powtórzyło się.
— Kto? — spytała wreszcie.
— Czy można?
— Kto tam? — powtórzyła pytanie, wyskakując z łóżka.
— To ja!
Nie zdziwiła jej ta osobliwa odpowiedź, „to ja“ powiadomiło ją dokładnie o osobie czekającego.
— Zaraz, — rzuciła jakby gniewnie. Przeczesała rozpuszczone włosy, ubrała się i zasłała łóżko. — Proszę wejść! — zezwoliła następnie, głosem zupełnie słabym. Serce zatłukło się w piersiach, nogi straciły, niby falą gorącą podmyte, siłę i sprężystość w zgięciu kolan, gdy zgrzytnęła klamka otwieranych drzwi. Klemens Grudowski wszedł do pokoju. Po pierwszem