Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem bardzo zmęczony. Nie spałem całą noc, w dzień również nie spałem, pani zato wypoczęła...
— Skądże pan o tem wie ? Widzę, że się pan niepotrzebnie i nadto trudzi. Poco ? Mogę panu wszystko ułatwić...
— Co? — zapytał Klemens zlekka zdziwiony.
— To właśnie, co jest celem pańskiej wizyty i przyczyną pańskiego zmęczenia.
— Doprawdy nie rozumiem...
Helena przerwała mu głośnym śmiechem.
— Porozumiemy się! — rzekła — tem bardziej, że pan, ani inny, do niego z pilności i sprytu podobny, nie jest już straszny.
— Nie przypominam sobie, bym był kiedy, jak pani mówi, straszny...
— Wczoraj wydał mi się pan takim — powiedziała z nagłem osmuceniem.
— Ładnie musiałem wyglądać! — zadrwił Klemens.
— Otóż, drogi panie... Przystąpmy wreszcie do rzeczy.
— Jeśli widzi pani konkretną, wogóle jeśli pani widzi jakąkolwiek bądź rzecz, do której moglibyśmy oboje przystąpić — przystąpmy! Wybawi mnie pani z zakłopotań.
— Chcę panu wytłumaczyć zbyteczność trudu, który pana tak męczy. Niech mi pan nie przerywa! Mniej więcej rok temu Seweryn Witan, jedyny mężczyzna, którego kochałam i kocham nad życie, zabił pewnego Niemca poto, by mu zabrać kilkaset rubli,